W poszukiwaniu siebie
Teraz będzie nieco poważniej. Rozsmakowałem się w pisaniu prozy 🙂
Zapraszam do czytania i komentowania.
W czasie straconym i mglistym, ciała jeszcze lepkie od snu, powoli budziły się do życia, a on stał pośród deszczu na pustej ulicy. W jego głowie powstawały obrazy, rodziły się słowa, szepty dobiegały z najdalszych zakamarków duszy. Nie czuł się tu bezpiecznie. Otoczony miastem, ciasno jak kokonem, czuł, że musi stąd uciekać, jak najdalej w szerokie pola, w kuszące zapachem łąki, w ramiona dzikich rzek.
Wszystko w nim drgało, każda cząstka ciała wydawała się żyć własnym życiem. Każdy mięsień drgał, oddech pulsował nierówno, urywał się i ulatywał w rozgrzaną noc. Walczył o haust świeżego powietrza, jak tonący. Ciepły deszcz spływał po jego twarzy i wydawało się, że jest tylko zagubionym, pijanym przechodniem, a nie kimś kto walczy z całym swoim światem.
Zszedł na chodnik i ruszył przed siebie, nie bardzo wiedząc, dokąd ma iść. Znał to miasto, choć wydawało mu się, że jest dla niego intruzem, kimś zupełnie obcym, obojętnym, kimś kto równie dobrze mógłby być robakiem, lub nie istnieć wcale.
Ale on był. Żył i czuł. Wchłaniał w siebie zapach miasta, jego mroczne tajemnice, sny obcych ludzi, marzenia biednych i bogatych. Zostawiał po sobie tylko ślady obutych stóp, które natychmiast zmywał deszcz.
Po drugiej stronie ulicy ktoś podnosił kraty w oknie wystawowym sklepu. Dźwięk nieoliwionych od dawna mechanizmów, wdzierał się natarczywie w jego mózg. Przystanął, zasłaniając dłońmi uszy i spoglądał na mężczyznę w ortalionowej kurtce, mocującego się z opornym żelastwem. Tamten odwrócił się i spojrzał na niego. Coś do niego mówił, lecz nie słyszał co.
W końcu zorientował się, że wciąż trzyma dłonie przy uszach. Opuścił je powoli i usłyszał, jak tamten mówi:
- Czemu mokniesz człowieku? Idź do domu, bo się jeszcze rozchorujesz.
Machnął ręką i ruszył dalej. Deszcz jakby ustawał, powoli robiło się coraz jaśniej, choć słońce nie mogło się przebić przez ciężkie ołowiane chmury. Przejechał autobus, rozchlapując dużą kałużę tuż obok niego.
Z bram i klatek schodowych zaczęli wynurzać się ludzie. Ukryci pod parasolami, ostrożnie stawiali stopy, lawirując między kałużami. Na rogu ulic chłopak całował dziewczynę. Jego dłonie wędrowały po jej plecach, bardzo powoli przemieszczając się w dół, coraz niżej i niżej. Deszcz zciekał po ich twarzach, mokre ubrania przylgnęły do rozgrzanych ciał a oni, jak gdyby nigdy nic, zajęci sobą, nie zwracali uwagi na nic. Żegnali się po upojnej nocy, a może dopiero odprowadzali się po jakiejś imprezie - zastanawiał się.
Woda nieprzyjemnie chlupała mu w butach, ściekała za kołnierz kurtki i była dosłownie wszędzie, a jednak wydawało się, że nie specjalnie mu to przeszkadza. Czuł się wolny, tak wolny jak jeszcze nigdy się nie czuł.
Opatulony resztką nocnego oddechu miasta, próbował uporządkować myśli, pozbierać wszystko co wiedział i ustalić, kim tak naprawdę jest. Sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu papierosów. W zmiętej paczce było jeszcze cztery sztuki. Fala szczęścia zalała jego duszę i poczuł, że jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze i dla niego nadejdą dobre dni, pełne słońca i zrozumienia przez innych.
Pchnął drzwi małej kawiarenki i wszedł do środka. Zapach kawy unosił się w powietrzu. Wciągnął powietrze, aż poczuł, jak płuca rozszerzają się i ból przeszywa klatkę piersiową. Wypuścił powietrze, rozejrzał się po lokalu i wybrał miejsce przy oknie. Zamówił podwójne cappuccino, zdjął mokrą kurtkę i powiesił ją na krześle. Stojąca za ladą kobieta spojrzała na niego z wyrzutem w oczach.
Wyjął papierosy i zapalił, zupełnie nic nie robiąc z patrzącej na niego kobiety.
Tamten ruszył, choć zupełnie nie miał pojęcia, dokąd ma się udać. Naciągnął kaptur nieprzemakalnej kurtki mocniej na głowę, wbił ręce w kieszenie i przeklinając pogodę szedł, próbując ułożyć w głowie jakiś plan oraz omijać kałuże. Nie miał pojęcia czy idzie we właściwym kierunku, czy też błądzi jak ślepiec. Był zmęczony nieprzespaną nocą. Z całego serca nienawidził tych głupców, którym się wydaje, że są panami świata. Znał ich dobrze. Są nieporadni jak małe kocięta, łatwo można ich wyłapać i zrobić z nimi porządek, ale ten jest jakiś inny. Czuł, że z nim nie będzie tak łatwo.
Pił gorącą kawę i czuł, jak spływa po ściankach gardła, grzeje przełyk i dociera do żołądka. Tego mu było trzeba. Mocnej kawy i papierosa. Otarł jeszcze mokrą twarz wierzchem dłoni, od czoła aż po brodę, w której jeszcze skrywały się krople deszczu i pomyślał, że powinien się ogolić.
Wyjął portfel z kieszeni, odliczył pieniądze za kawę, zgasił papierosa i wyszedł z lokalu.
Deszcz przestał padać. Koszula kleiła mu się do pleców i pomimo że był lipiec, to czuł jak zimno przenika jego ciało. Miał jeszcze trochę pieniędzy, wystarczy na jakiś czas. Trzeba się tylko wyrwać z miasta – pomyślał.
Kupił kartę telefoniczną i z budki zadzwonił pod jedyny numer jaki pamiętał.
Odebrała Ona. Miło było usłyszeć jej głos po prawie dwóch latach.
To jej – słucham - zabrzmiało tak łagodnie i dźwięcznie, jak gdyby ktoś delikatnie pogłaskał go po głowie.
- Słucham – powtórzyła już nieco innym głosem. Wyczuł w nim pewną nerwowość i nie chcąc, żeby odłożyła słuchawkę, odezwał się:
- Cześć, poznajesz? - zapytał nieco stłamszonym głosem.
Cisza po drugiej stronie niepokojąco się przedłużała. W końcu odpowiedziała po dłuższej przerwie, która wydawała mu się wiecznością:
- Robert to ty? Co się stało, że do mnie dzwonisz?
- Potrzebuję twojej pomocy.
- Boże, ty im uciekłeś - raczej stwierdziła niż zapytała - Oni cię przecież znajdą, przecież wiesz jak to się wszystko kończy. Nie masz z nimi szans, wszędzie cię znajdą -wykrzyczała do słuchawki.
- Powiedz mi tylko, czy pomożesz mi się gdzieś ukryć - zapytał nieco poirytowany, słysząc niemal panikę w jej głosie.
- Ja się po prostu boję. Cholernie się boję o ciebie, ale i o siebie. Gdzie jesteś teraz?
- Dzwonię do ciebie z budki spod restauracji Sindbad. Pamiętasz, chodziliśmy tu kiedyś coś zjeść, mieli dobre jedzenie. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy warto było tu przychodzić.
- Czekaj tam, przyjadę po ciebie. Schowaj się gdzieś, może w jakiejś kawiarni i obserwuj restaurację. Postaram się być jak najszybciej.
Odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki.
Tamten zdjął kurtkę, która teraz wydawała się całkowicie zbędna. Słońce już świeciło wysoko, asfalt parował i miasto tętniło życiem.
Wyjął z plecaka czarny, skórzany notes, dosyć sporych rozmiarów i zaczął upychać do środka kurtkę. W końcu, po dłuższej szamotaninie z opornym materiałem, udało mu się schować kurtkę i zapiąć plecak. Napił się wody z butelki i stojąc w cieniu jakiejś starej kamienicy, zaczął przeglądać czarny notes.
Dosyć szybko natrafił na jej adres. Kiedy się pospieszy, powinien ją jeszcze zastać w domu. Zarzucił plecak na ramię i ruszył w kierunku głównej ulicy, gdzie chciał złapać taksówkę.
W głowie kłębiły jej się myśli. Przez nieuwagę prawie wjechała w tył auta stojącego przed nią. Zaklęła pod nosem i przyciszyła radio. Wiedziała, że musi go wywieźć z miasta, bo tu był zbyt łatwym celem. Wybrała numer dawno niewidzianej koleżanki,
z którą jakoś, nie wiedzieć czemu, utraciła kontakt.
- To przez pracę - pomyślała- zdecydowanie za dużo pracuję, stałam się pracoholikiem.
- Słucham – odezwał się głos koleżanki, wypełniając wnętrze auta.
- Dzień dobry Basiu.
- Marta! Boże, jak ja dawno nie słyszałam twojego głosu. Stało się coś, że dzwonisz?
- Właściwie jeszcze nic się nie stało, ale jeśli mi nie pomożesz, to coś złego się może wydarzyć.
- Mów Marta o co chodzi.
- Robert im uciekł.
- Jak to uciekł?
- Nie wiem, jak on to zrobił, ale zrobił. Pląta się po mieście i trzeba go gdzieś ukryć, więc pomyślałam o tobie. Masz jeszcze ten domek nad jeziorem?
- Mam, ale nie wiem, czy to jest dobry pomysł.
- Na razie jedyny jaki mi przyszedł na myśl. Chociaż na kilka dni, zanim znajdę coś innego.
- Ok, ale tylko kilka dni, góra tydzień.
- Dziękuję ci, jesteś kochana.
- Przyjedź do mnie do biura po klucze.
Żwir zachrzęścił pod kołami auta. Zjechali z głównej drogi, ciągnącej się wśród lasów i skręcili w prawo, w wąską drogę, na której mogło zmieścić się tylko jedno auto.
- Zimą musi tu być nieciekawie – przerwał milczenie, które już od dłuższego czasu panowało w aucie.
- Ty w zimie tu nie będziesz mieszkał - odpowiedziała zmęczonym głosem.
Prowadziła całą drogę, nie pozwalając mu nawet na chwilę zasiąść za kierownicą. Musiał jej tłumaczyć jak to się stało, że zdołał im uciec.
- Stracili czujność. Sądzili, że już panują nade mną całkowicie a ja nie wyprowadzałem ich z tego przekonania. Byłem uległy i posłuszny, tak jak sobie tego życzyli, a kiedy nadszedł odpowiedni czas, po prostu wiedziałem, jak go wykorzystać. Długo się do tego przygotowywałem no i w końcu się udało.
Zatrzymali się przed niewielkim, drewnianym domkiem.
- Martuś, czy nie możesz zostać, chociaż jeden dzień¬?
- Nie mogę, muszę wracać do Warszawy. Przyjadę w piątek, przywiozę ci trochę ubrań. Dobrze, że ich nie wyrzucałam, teraz się przydadzą.
Wnosili zakupy które zrobili w miasteczku oddalonym o kilka kilometrów.
- Otwórz okna, trzeba tu przewietrzyć. Zrobię kawę i będę musiała wracać.
- Nie widzieliśmy się dwa lata, a ty musisz już jechać.
- Dobrze wiesz, że muszę. Jutro rano mam ważną konferencję, już ci to mówiłam.
Podszedł do niej z tyłu i objął ją w pół, wdychając chciwie zapach jej włosów.
- Boże dziewczyno jak mi ciebie brakowało, nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić.
Odwróciła się do niego i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała:
- Myślisz, że tylko tobie było ciężko? Nie było dnia żebym nie myślała o tobie. Każdego cholernego dnia, myślałam, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę, czy będę mogła się do ciebie przytulić, czy usłyszę jeszcze twój głos. Nawet nie wiesz jak to strasznie ciężko tak czekać na kogoś i ciągle żyć w niepewności. Budzić się każdego dnia, pełną nadziei a kłaść się spać, rozbitą w drobny mak.
- Ciii - pocałował ją, chcąc uciszyć potok jej słów.
Z kubkami parującej kawy poszli na niewielki taras. Przez chwilę milczeli, zapatrzeni w przepiękne widoki.
- Kochanie, nie powinnaś wracać do domu. On wie, gdzie mieszkasz. Boję się, że będzie tam na ciebie czekał.
- Tak, wiem o tym. Dziś przenocuję u Basi. Wiesz, że oni nie odpuszczą, dopóki cię nie znajdą.
- Wiem – przyznał niechętnie.
- Myślę, że powinieneś wyjechać za granicę. Im dalej tym lepiej.
- Myślałem o tym, ale nie wiem czy to dobry pomysł, no chyba, że ty ze mną wyjedziesz.
- Mamy kilka dni na zastanowienie się. Tu raczej jesteś bezpieczny.
- Nie byłbym tego taki pewien. Dopóki nie zacznę zostawiać śladów, wszystko będzie dobrze.
- Jedzenia wystarczy ci do soboty. Do sklepu masz 5 kilometrów, ale lepiej żebyś się tam nie wybierał. Co będziesz robił przez cztery dni? Nie ma tu ani telewizora, ani radia. Basia ma tylko trochę książek na górze w sypialni.
- To mi wystarczy. Mam też zeszyt i długopis, może coś popiszę. Jest jezioro i piękny las wokół.
- Na mnie już czas – odstawiła kubek z niedopitą kawą i wstała.
Nigdy nie lubił pożegnań a w szczególności z tak bliskimi mi osobami. Czuł się teraz przegranym, choć jeszcze rano był szczęśliwy. Jak to nastroje człowieka łatwo się zmieniają – pomyślał.
Auto zjeżdżało powoli w dół. Żwir chrzęścił pod kołami i lekki kurz unosił się w powietrzu. Kiedy znikło za zakrętem, wyjął z paczki Marlboro i zapalił.
W sypialni znalazł książkę Marqueza Sto lat samotności i tak go pochłonęło czytanie, że dopiero popołudniowy głód wyrwał go z miasta Macondo i dziejów rodziny Buendia. Fascynująca lektura, która sprawia, że przenosimy się w magiczny świat – pomyślał.
Nie chciało mu się nic gotować więc zjadł kanapki. Potem zrobił sobie kawę i siedząc na tarasie podziwiał piękny widok jaki się stąd rozciągał. Poważnie się zastanawiał czy nie uciec gdzieś za granicę, najlepiej do kraju mniej zeuropeizowanego, może na przykład do Gruzji. W kraju, wcześniej czy później go wytropią, to nie ulegało złudzeniu. Są zbyt dobrzy by ich ignorować. Popełnili jeden błąd, który potrafił wykorzystać. Tylko dlatego, że narzekał na częste bóle kręgosłupa umieścili go w szpitalu, by porobić badania i to była jego jedyna szansa, której nie zmarnował.
Tamten stał pod klatką, w której mieszkała przyjaciółka poszukiwanego. Jakaś kobieta podeszła do drzwi wejściowych, spojrzała na niego i spytała niezbyt uprzejmym głosem:
- Pan do kogo?
- Do koleżanki.
Patrzyła na niego nieufnie, lustrując od góry do dołu.
- Jak nazwisko?
- Moje? – spytał zdumiony. Co za wścibska baba – pomyślał i już miał podać jakieś wymyślone na poczekaniu nazwisko, gdy wścibska baba się odezwała:
- A na cholerę mi pańskie nazwisko. Co ja, policja, żeby mnie to interesowało.
Nazwisko tej pańskiej koleżanki.
- A, koleżanki. Marta Lipiec z drugiego piętra.
- Pani Marta teraz jest w pracy. Dziwne, że pan takich rzeczy nie wie. Normalnie o tej porze ludzie są w pracy.
Musiał się tłumaczyć, że wrócił niedawno z zagranicy i zgubił gdzieś numer telefonu do Marty, dlatego postanowił przyjechać.
Wścibska baba zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i taskając swoje torby z zakupami, poszła po schodach na górę.
Nie pozostało nic innego jak czekać gdzieś w pobliżu i obserwować mieszkanie – pomyślał. Wyjął z paczki gumę do żucia, odwinął papierek i miętowa guma wylądowała w jego ustach. Odebrał brzęczący telefon w kieszeni i złożył raport. Miał się udać do biura, w którym pracowała Marta i wypytać ją dyskretnie o jej przyjaciela. Na razie dyskretnie, potem trzeba będzie przejść do nieco ostrzejszych metod badania a na razie musi ją śledzić.
Marta była w połowie drogi, kiedy w lusterku zobaczyła czarne audi, które już od dłuższego czasu jechało za nią. Włączyła kierunkowskaz i zmieniła pas. Po chwili zobaczyła, że czarne audi robi to samo. Spanikowała. Była pewna, że to ją śledzą i miała tylko nadzieję, że nie wyśledzili miejsca, w którym on obecnie się ukrywał. Nie wiedziała co ma robić. Po kilku kilometrach zjechała z drogi szybkiego ruchu, jednak widząc, że czarne auto nadal za nią jedzie, zjechała w wąską drogę prowadzącą przez niewielkie miasteczko i widząc stację już przy wyjeździe z miasteczka i pociąg, który akurat stał na jedynym peronie, z piskiem opon zatrzymała auto na niewielkim parkingu i w ostatniej chwili…
Cdn...
Manuel del Kiro
Dodaj komentarz