• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

Pod Gwiazdą Poezji

Kategorie postów

  • poezja (4)
  • proza (6)

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Kategoria

Proza


< 1 2 >

Róża

 

- Hej proszę pana!

Zatrzymał się zdziwiony i rozejrzał wokół.

- Na drzewie. Niech pan spojrzy na drzewo, jestem u góry!

Podszedł bliżej. Gęste, zielone listowie, z którego dobiegał głos, nie pozwalało dojrzeć osoby, która go wołała. Podszedł więc pod sam pień drzewa i zadarł głowę do góry. Dopiero teraz dostrzegł dwie nogi zwisające z gałęzi, dziecięcą twarz spoglądająca w dół i drobną dłoń machającą mu na powitanie.

- Co ty tam robisz, dziecko. Spadniesz i zrobisz sobie krzywdę — mówiąc to, spojrzał na zegarek.

- Dokąd się pan tak spieszy?

- Mam bardzo ważne spotkanie, nie mogę się spóźnić. Właściwie to po co mnie wołałaś?

- Chciałam z kimś porozmawiać. Przechodziła tędy starsza pani, ale chyba nie słyszała, jak ją wołałam, bo poszła dalej.

- Proszę cię, zejdź z tego drzewa, bo zrobisz sobie krzywdę!

- Już pan to mówił.

- Po co ty tam w ogóle weszłaś?

- Żeby być bliżej gwiazd.

- Zwariowałaś? Przecież teraz nie ma gwiazd, jest ładny słoneczny dzień.

- Nic pan nie rozumie. Wy dorośli tak wszystko musicie komplikować.

- Dobrze, dobrze nie mądruj się tak. Lepiej zejdź z tego drzewa, bo naprawdę nie mam czasu, spóźnię się na pociąg.

- Na ten pociąg może się pan spóźnić, będzie przecież następny.

- Aleś ty przemądrzała. Schodzisz, czy mam dzwonić po policję?

- Nie mogę zejść, a pan może dzwonić albo wejść tu do mnie na drzewo. Jak pan chce, bo ja na razie nie zejdę.

- A kiedy zejdziesz?

- Zejdę, jak będzie już po wszystkim.

- Co to znaczy: jak będzie już po wszystkim? Nie wiem o co ci chodzi, ale zaraz tam wyjdę do ciebie, chyba że zejdziesz sama.

- Ależ proszę, niech pan tu do mnie przyjdzie, miejsca jest dużo, zmieścimy się oboje i popatrzy pan sobie na miasto. Stąd jest piękny widok.

- Sama tego chciałaś — odparł mężczyzna zdejmując marynarkę. Po chwili wspinał się na drzewo. Szło mu to niezbyt sprawnie, ale o dziwo, zaczęło mu to sprawiać przyjemność.

- Nie jestem przecież taki stary — pomyślał — czterdzieści lat to przecież średni wiek. W tym wieku mężczyźni robią różne dziwne rzeczy, więc dlaczego nie mogę wejść na drzewo. Tylko żeby mi ktoś walizki nie ukradł.

- Ależ pan się wlecze. Pan już jest taki stary, że nie powinien pan chodzić po drzewach.

- No, no. Nie pozwalaj sobie smarkulo, wcale nie jestem stary.

Powoli, uważając, gdzie stawia stopy, wspinał się. Po chwil był na górze. Od dziewczynki dzieliło go tylko kilka gałęzi.

- A teraz młodziutka, schodzimy powoli - usiadł niepewnie na grubej gałęzi i z lękiem spoglądał w dół.

- Niech się pan nie boi. Jak już pan tu wyszedł, niech pan popatrzy na miasto, jaki piękny widok.

Spojrzał i rzeczywiście, widok był piękny. Miasto położone w niewielkiej dolinie, te domy i ulice, które znał tak dobrze, teraz wyglądały nieco inaczej, jakby majestatyczniej. Wieża kościoła strzelała w niebo, bloki jakby przykucnęły, zdziwione swym wzrostem.

- No rzeczywiście ładny widok, ale po co ty tu wyszłaś, możesz mi powiedzieć.

- Często tu przychodzę, bo lubię to drzewo. O, pana pociąg właśnie wjeżdża na stację, widzi pan - pokazała palcem w kierunku stacji, gdzie właśnie wtaczał się pociąg.

Spojrzał nerwowo na zegarek i wykrzyknął:

- Cholera, to mój pociąg. Przez ciebie się spóźniłem na bardzo ważne spotkanie.

- E tam. Może nie aż tak ważne, jak się panu wydaje.

- Co ty możesz o tym wiedzieć. Schodzimy na dół i to szybko. Może jeszcze uda mi się dogonić ten pociąg. Chodź szybko.

- Kiedy mnie tu dobrze i nie chce nigdzie stąd iść.

- Słuchaj, jak ty masz w ogóle na imię?

- Róża, a pan?

- Marek. Słuchaj Różo, skończmy tę zabawę i zejdźmy już na dół.

- Ależ to nie jest żadna zabawa. Panu się tak wydaje, ale później pan to wszystko zrozumie.

- Dobra, nie wiem o co ci chodzi, i pytam po raz ostatni, schodzisz, czy mam ci pomóc.

- Nigdzie się stąd nie ruszam, a panu radzę to samo.

Zdenerwowany Marek wstał, postawił stopę na sąsiedniej gałęzi i powoli przeniósł na nią ciężar ciała. W tej chwili usłyszał trzask i poczuł, jak spada. Zdążył jeszcze pomyśleć, że teraz to już na pewno nie zdąży na pociąg.

 

☆☆☆

 

Powoli otworzył oczy i zamiast spodziewanej zieleni drzewa i błękitnego nieba ujrzał biały sufit.

Przy łóżku siedziała Weronika, jego żona.

- Gdzie ja jestem?

- W szpitalu. Miałeś wypadek.

- Jaki wypadek?

- No właśnie. Czy możesz mi wytłumaczyć, co ty robiłeś na tamtym drzewie? Przecież szedłeś na pociąg, a nie, żeby się wspinać po drzewach. Z drugiej strony to dobrze, że nie pojechałeś tamtym pociągiem, bo mogłoby być dużo gorzej. Gdybyś do niego wsiadł i zajął miejsce, które miałeś wykupione, prawdopodobnie już by cię nie było. Pociąg się wykoleił i zginęło wiele osób.

- O czym ty mówisz?

- O katastrofie kolejowej pociągu, którym miałeś jechać, ale nie wiadomo czemu zamiast tego wspiąłeś się na drzewo i z niego spadłeś, łamiąc sobie rękę.

- A co z dziewczynką?

- Z jaką dziewczynką? Tam nie było żadnej dziewczynki.

- Kto mnie znalazł, kto powiadomił pogotowie w takim razie?

- Jakaś starsza kobieta przechodziła tamtędy i cię znalazła. Chyba to ona zawiadomiła pogotowie.

 

☆☆☆

 

Kilka tygodni później, biznesmen Marek udał się pod drzewo, na którym spotkał Różę, licząc na to, że znów ją tam zobaczy, lecz tylko ptaki śpiewały skryte wśród gałęzi. Przewiesił aparat przez ramię i powoli zaczął się wspinać, aż do tego miejsca, gdzie ostatnio spotkał dziewczynkę.

Spędził tam kilka godzin, zrobił wiele zdjęć miasta i podjął ważną decyzję. Nadszedł czas, aby zwolnić tryb życia. Osiągnął już wiele, ma stabilizację finansową i tak naprawdę był już zmęczony tą ciągłą gonitwą, pogonią za uciekającym królikiem, za mamoną. Czas na zmiany.

☆☆☆

Napisał do mnie kilka dni temu z prośbą o pomoc, dlatego zamieszczam ten tekst na moim profilu.

Poszukiwał Róży przez kilka miesięcy, lecz nadaremno. Dopiero przygotowując się do wyjazdu do Gruzji, natknął się przez przypadek na historię Róży.

Planował podróż pociągiem z rodzinnego miasta, aż do stolicy Gruzji, Tbilisi i napisanie książki z opisami historii stacji kolejowych, znajdujących się na trasie, oraz własnymi fotografiami. W tym celu wertował internet w poszukiwaniu informacji.

Zaczynając od rodzinnego miasta, przeczytał o 10-letniej dziewczynce, Róży, która zginęła na torach, ratując dziecko, które bawiąc się w berka, spadło z peronu.

Róża, widząc nadjeżdżający pociąg, nie zastanawiając się ani chwili, skoczyła na ratunek. Zdążyła złapać dziecko, odepchnąć je na bok, tym samym ratując mu życie, lecz sama zginęła pod kołami pociągu.

Ta historia wydarzyła się w 1962 roku.

Teraz dopiero sobie przypomniał, że ta dziewczynka spotkana na drzewie, była ubrana w sukienkę jakby z innej epoki.

Teraz próbujemy odszukać rodziny zapomnianej bohaterki. Może ktoś coś wie?

 

Tymczasem szykuję się do wyjazdu. Jutro zaczynam podróż do Gruzji.

 

 

Manuel del Kiro

07 lutego 2021   Dodaj komentarz
proza  

Zapach śmierci

 

Jaskółki zwiastowały że coś nadchodzi, coś nieuchwytnego, coś co tylko nieliczni potrafili przeczuć. Promienie słoneczne odbijały się w taflach szyb, niebo wdzierało się do środka przez otwarte okna i spoczywało na twardych, drewnianych podłogach, wyszorowanych dłońmi zmęczonych gospodyń.

Ciche westchnienia wiatru, niespokojne zwierzęta i dalekie, dalekie, ledwo dosłyszalne odgłosy burzy, to wszystko co można było dojrzeć i usłyszeć, a wciąż pozostawało jeszcze nieodgadnione. 

Mariaż nieba i ziemi, może nieco burzliwy, ale jakże trwały. Coś czemu srebrnoskrzydłe anioły przyglądały się z zachwytem, ale i niepokojem.

Z nieba spadały rozedrgane promienie słoneczne, letni gorąc, gęsty i lepki unosił się ponad ziemią, drażniąc płuca. Senna wioska, zatopiona w południowej ciszy, wchłaniała w siebie zapach okolicznych pól i sadów. Na polnej drodze prowadzącej do wioski, pojawił się tuman kurzu, który powoli zaczął przemieniać się w wir, tańczący, kołujący, niczym derwisz.

Wojna, rozłożysta i groźna, omijała wioskę. Przycupnięta na krawędzi jawy i snu, wiła swe spokojne dni, przeplatane sąsiedzkimi pogaduchami. 

Daniel siedział na drewnianych schodkach ganku, zajadał ze smakiem truskawki i czuł jak ten słodki smak wypełnia najpierw usta, by po chwili  wybuchnąć w mózgu, paletą barwnych kolorów. Przedwcześnie dorosły, z nutą dojrzałości przebrzmiewającą czasem w jego wypowiedziach, a przez dorosłych odbieranych jako nieudolne ich naśladowanie. Mały Daniel który nadawał gwiazdom imiona, i mówił że rozumie wiatr, nasłuchiwał czegoś co tylko on mógł usłyszeć. Tak śpiewał wiatr, kiedy przynosił złe wieści. Jęczał, uwięziony w koronach drzew, szarpał się i wił, by potem wzbić się wysoko, wysoko w górę i runąć w dół, jakby chciał się roztrzaskać o polne kamienie, jakby nie chciał być nosicielem złych wieści. 

Daniel znał ten jego śpiew. Pierwszy raz usłyszał go kiedy miał trzy lata. Bawił się, nieświadomy niczego, ganiając po podwórzu za młodymi kaczkami, kiedy usłyszał ten śpiew. Przystanął, otworzył usta i zadarł głowę do góry, spodziewając się, że ujrzy tam coś niezwykłego, lecz tylko niebo na chwilę zmieniło swój kolor, przybierają barwę nieco ciemniejszą. 

Tego dnia, jakiś obcy mężczyzna przyszedł i powiedział ojcu, że jego brat, zginął w kopalni kamienia. Ojciec zaprzągł konia do furmanki i ruszył z kopyta w kierunku pobliskiego lasu, gdzie znajdowała się kopalnia, a gdzie rano wybrał się jego młodszy brat, by przywieźć kamień na budowę letniej kuchni. Pamiętał jak stał na furze i poganiał konia, strzelając batem, a matka płakała, trzymając go w ramionach. 

Czasem budziły go gwiazdy nocą, grzechocząc i przesypując się z miejsca na miejsce. Bo gwiazdy nie stoją w miejscu, one są jak ludzie, wciąż dokądś się śpieszą. Mówił kiedyś o tym babci, ale odpowiedziała mu, że ma bujną wyobraźnię i jak będzie tak zmyślał, to trzeba będzie go zaprowadzić do doktora, więc przestał mówić dorosłym o tych dziwnych rzeczach które mu się przydarzały. 

Dojadł ostatnią truskawkę, wstał i ruszył przed siebie, nie wiedząc zupełnie dokąd prowadzą go nogi. Rodzice byli w polu, a babcia gotowała obiad, który razem mieli im zanieść. 

Ziemia, już lekko spękana od słońca, nagle zaczęła jakby drżeć i jego bose stopy najpierw powoli, potem coraz szybciej, jak gdyby chciały wyprzedzić jedna drugą, poczęły biec, szybciej i szybciej wciąż. Biegł na skróty, przez wąwóz, gdzie drzewa rozkładały swe ramiona i choć przez chwilę można było odpocząć w ich cieniu. 

W głowie słyszał warkot, i dalekie odgłosy burzy. Potem był ten dziwny dźwięk, jakby ktoś rzucił żwirem o blachę. Odgłos którego jeszcze nie znał. Po chwili wąwóz znów zamienił się w łąki i był już blisko ich pola, gdzie powinni pracować przy sianokosach, ojciec, matka i wynajęci ludzie, ale nie widział nikogo, jedynie na tle nieba majaczyła sylwetka samolotu. To jego warkot słyszał. Nagle się zatrzymał. Samolot zniknął za horyzontem i cisza wypełniła powietrze. 

Czuł jakby ktoś wlewał w niego niepokój i wiedział już że znów stało się coś złego. Wiatr zaszeleścił mu u stóp, zaśpiewał tym swoim żałosnym głosem zaplątanym w korony pobliskich drzew, i wzbił się wysoko, a pieśń o przemijaniu, uleciała razem z nim. 

Niebo pociemniało i pojawiła się pierwsza błyskawica. Wiatr spadł w dół i przyniósł mu metaliczny zapach. Zapach śmierci. 

 

Manuel del Kiro

24 lipca 2020   Dodaj komentarz
proza  

Niedziela dzień święty II

Ten mały z opowiadania Niedziela dzień święty nie dawał mi spokoju, więc napisałem drugą część. W imieniu Antosia i swoim zapraszam do czytania. 

 

Rozdział II

 

Wiedźmichy

 

Ciotka Maria, siostra matki, która przyjechała do nas na pogrzeb ojca, widząc w jakim jest stanie, obiecała do nas przysłać którąś ze swoich córek.

- Syna u nas niestety nie ma, bo bym ci go przysłała. Przyślę ci za to najstarszą, Zosię. Jest bardzo pracowita i będzie ci bardzo pomocna, zobaczysz.

Jak powiedziała, tak zrobiła i Zosia stanęła u nas w progu kilka dni potem. Ze stacji odebrał ją stary Olszański, nasz sąsiad, człowiek do rany przyłóż, chociaż łatwo się denerwował, ale i równie łatwo gniew mu przechodził 

i zapominał szybko o przyczynie swojej złości. Zmierzchało już, kiedy wóz wtoczył się na podwórze. Po chwili usłyszeliśmy pukanie, drzwi się otworzyły i najpierw wszedł nasz sąsiad a tuż za nim, nieśmiało jakby się czegoś obawiała wsunęła się Zosia. Była szczupła, dosyć wysoka, miała blond włosy spadające na ramiona a pąsowe rumieńce oblewały jej twarz. 

- Szczęść Boże temu domowi – powiedział Olszański – Przywiozłem wam pomocnicę. Do rozmowy ona się nie garnie, ale mam nadzieję, że do pracy będzie bardziej chętna.

-Wejdźcie sąsiedzie, zrobię coś do jedzenia. 

- Nie mam czasu sąsiadko, trzeba jeszcze koło krów się zakręcić. Żona mi coś słabuje, leży bidna drugi tydzień w łóżku, ale doktora nie pozwala wezwać. Nie wiem co robić, jak jej pomóc.

- Dajcie znać panie Józefie jakbyście pomocy potrzebowali, może coś poradzimy. 

- Ej, Kowalowa, to przecież wy bardziej pomocy potrzebujecie. Kto ci teraz ziemię będzie obrabiał? Chyba że...

- Zosiu, nie stój tak dziecko. Chodźże tu, niech cię uściskam – po czym wyciągnęła zalęknioną Zosię na środek kuchni i wycałowała – Aleś ty urosła, prawdziwa pannica z ciebie - Usiądź dziecko, zaraz zrobię kolację.

- To ja już pójdę – rzucił od progu Olszewski, łapiąc za klamkę.

- Coś mówiliście, panie Józefie a ja wam przerwałam. 

Stary podrapał się po głowie, po czym rzekł:

- Wiecie, pomyślałem, że gdybyście mieli trochę czasu to może moglibyście się zaopiekować moją Marianną, a ja w zamian pomogę wam w polu. Zaoram, zasieję, a wy mi pomożecie trochę w gospodarstwie no i przy żonie.

Siedząc przy stole z brodą opartą na dłoni przyglądałem się Józefowi. Kiedy mówił, jego wąsy się śmiesznie poruszały i strasznie chciało mi się z tego śmiać. 

Kot wskoczył na stół i podszedł do Zosi, łasząc się i mrucząc. Nie słuchałem już rozmowy matki z sąsiadem i nie wiem, jak się zakończyła, bo zacząłem się przyglądać Zosi, którą widziałem po raz pierwszy. 

Kiedy dorośli zakończyli rozmowę i stary Józef wyszedł, Zosia wstała i choć matka mówiła, że nie potrzebuje pomocy i żeby odpoczęła po podróży, bo na pewno jest zmęczona, zaczęła jej pomagać. Potem, po kolacji zebrała naczynia, naniosła wody, a kiedy już się zagrzała pomyła wszystko, zamiotła izbę i dopiero wtedy, namawiana przez matkę poszła się położyć.

Dni mijały szybko, świat powoli zrzucał kolorowe szaty, szarość rozciągała się nad naszą wioską, ludzie stawali się ospali i czuć już było w powietrzu pierwsze mroźne podmuchy. 

Zosia, mająca w sobie chyba nieskończone pokłady energii, pracowała bez wytchnienia 

i ludzie nie mogli się nadziwić jej pracowitości. Kiedy już wraz z matką oporządziły nasze małe gospodarstwo, szły do sąsiada pomóc mu przy żonie oraz w domu. Przebierały ją w czyste koszule, prały, prasowały, gotowały a w zamian Olszański zaorał nam pole, swoim koniem, bo my mieliśmy tylko jedną krowę. 

Po drugiej stronie wsi, w starym, odrapanym domu, chylącym się ku ziemi, ze skrzypiącymi drzwiami i trzeszczącymi podłogami, mieszkały dwie staruszki, siostry, pachnące miętą

i lawendą, taką bowiem mieszanką płukały swoje długie włosy, przeplatane szerokimi promieniami księżyca. Cieniutkie pasma czarnych włosów, jak wyspy rozrzucone na oceanie, tworzyły wrażenie jakby ktoś im je domalował, takie były nierealne.

Staruszki zajmowały się zamawianiem chorób i leczeniem ziołami. Zawsze, kiedy tylko następowała pełnia i chmury nie przysłaniały księżyca, wychodziły na łąki i tylko sobie wiadomym sposobem, zbierały zioła.  Skąd w półmroku wiedziały które zioła są dobre, nie mam pojęcia, ale przez dziesiątki lat, kiedy się tym zajmowały, nie zaszkodziły nikomu. Były znane nie tylko w okolicy i czasem do nich przyjeżdżali ludzie z bardzo daleka po pomoc. 

Czasem matka mnie do nich posyłała, szedłem więc niechętnie, bo mogłem się w tym czasie bawić z moimi kolegami, ale kiedy trzeba było iść po jakieś zioła, których matka akurat potrzebowała, szedłem. Kiedy przekraczałem próg tego domu, czułem, jakbym przekraczał próg innego świata. Wszędzie suszyły się zioła. Zwisały spod powały, porozkładane były na stole, podłodze a nawet na dużym łóżku, niestaranie zarzuconym wyblakłą kapą. Trzeba było dobrze patrzeć, gdzie się stawia nogi, by nie wdepnąć w zioła.  Jedyne okno, niemiłosiernie brudne, przepuszczało niewiele światła i wątły promień słoneczny któremu udało się przebić przez warstwy brudu, spoczywał teraz, jak wierny pies, u nóg siedzącej na starym koślawym krześle starszej z sióstr, Małgorzaty, zwanej nie wiedzieć czemu, Margot. Pajęczyny rozpięte w kątach z uwięzionymi w nich suchymi odwłokami much, falowały delikatnie, kiedy otwierało się drzwi i świeży podmuch powietrza wdzierał się do chaty. 

Margot była wysoka i sucha jak wiór z haczykowatym nosem, którego my dzieci baliśmy się najbardziej. W przeciwieństwie do jej siostry Klary, małej i pękatej jak baryłka, jak mawiał o niej Olszański, która była łagodna 

i pogodna, Margot wciąż była ze wszystkiego niezadowolona i ciągle rugała młodszą siostrę. Ludzie we wsi mówili o nich wiedźmichy i straszyli nimi dzieci. Pomimo iż miałem dopiero pięć lat i chodziłem do nich niechętnie to nie bałem się ich. Bałem się tego domu ciągle skrzypiącego, który pojękiwał jakby użalając się nad swoim losem. W izbie kuchennej w której oprócz pieca, na którym wciąż coś się gotowało, stało również łóżko, stara szafa z lustrem pokrytym czarnym nalotem wyglądającym jak staw za kościołem, zwany księdza stawem, który wiecznie pokryty był grubą warstwą zielonego kożucha. Stał tam również stół i trzy krzesła. Czemu akurat trzy krzesła a nie na przykład cztery nie wiem, ale zawsze mnie to nurtowało.

W rogu izby przykryte wyblakłym dywanikiem było zejście do piwnicy, o której to dzieci we wsi opowiadały niestworzone historie. Słyszałem na przykład, że mieszka tam mały dzikun który był bardzo zły, kiedy ktoś go zbudził. Nie wiem kim był dzikun ani jak wyglądał i wolałem o tym nie wiedzieć. Jeśli już byłem w tym domu i musiałem czekać aż wiedźmichy przygotują zioła, siadałem na jednym z krzeseł z daleka od tej okropnej piwnicy, ale za to z tyłu miałem to straszne lustro, z którego bałem się, że może wyskoczyć na mnie żaba.

Któregoś dnia wysłany do nich przez pana Olszańskiego po zioła dla jego żony po których stan zdrowia chorej powoli zaczął się poprawiać, siedziałem na tym krześle bliżej szafy i czekając aż Margot przygotuje mieszankę ziół, z sercem które czułem, jak podchodzi mi do gardła, wpatrywałem się intensywnie w stare lustro. Zupełnie nie wiem czemu to robiłem, coś jakby mnie do tego zmuszało. W pewnym momencie krzyknąłem przerażony, widząc jak coś z nieba spada na naszą wioskę a po chwili domy na które spadło to coś, wybuchają z hukiem i zaczynają się palić. Przerażony tym widokiem odwróciłem głowę i napotkałem zimne spojrzenie Margot, która po chwili wyszeptała:

- Nigdy nie patrz w to lustro, jeśli boisz się tego co przyniesie ci przyszłość.  

W tej chwili drzwi się otworzyły i weszła Klara niosąc kankę z mlekiem. Spojrzała na nas i stawiając kankę obok pieca powiedziała: 

- Powinnaś zasłonić lustro wiedząc, że dziś jest pełnia i ludzie nie powinni do niego zaglądać a w szczególności on.

19 kwietnia 2020   Dodaj komentarz
proza  

Tajemnicza postać

 

W tym nieznanym mi mieście, w którym nigdy nie zamykają drzwi dworcowej poczekalni i słupy dymu z nad kominów oznajmiają, że czas tu nigdy nie stoi, bezsenni dzielą się swoimi snami, a śpiący spotykają się we śnie, by porozmawiać o miłości.
Był to jeden z tych wieczorów, który pozostaje odbity na dnie duszy z całą gamą kolorów na niebie, zaciągających powoli kurtynę nocy nad światem.
Na ulicach pełno jeszcze było życia i ruchu. Ostatnie przekupki siedziały jeszcze za stołami uginającymi się od warzyw i owoców, w ciągłej nadziei, że uda się jeszcze coś sprzedać. Olbrzymie arbuzy rozkrojone na pół, krwawiły słodkim sokiem, kusząc i przywołując.
Ich zdarte głosy unosiły się ponad głowami przechodniów, ginąc w końcu w portowej uliczce, skąd ze śpiewem na ustach, wytaczali się z małych spelunek zaprawieni w piciu marynarze.
Zapłonęły świece, z których wosk ściekał powoli, na trzymające je ręce przechodniów, a potem kapał na bruk, gdzie błyszczał w pierwszych blaskach księżyca niczym srebrne monety.
W domach zapalano knoty w lampach, drewniane koła pojazdów turkotały wesoło, milknąc gdzieś w oddali, zatrzaskiwano pierwsze okiennice, by móc spokojnie zasnąć i wstać skoro świt, nie tracąc nic z jakże cennego czasu.
Zamykano też ciężkie, okute żelazem bramy miasta i wszystko to wydawało mi się jakieś magiczne, nierealne, jakbym znalazł się w innym, nieznanym mi świecie. Miasto zasypiało a ja nie miałem się gdzie podziać. Potężni strażnicy z zimnym wzrokiem, który zniechęcał do zadawania pytań, stali u bram miasta z kamienną twarzą. Na murach ich koledzy prowadzili ciche rozmowy. Postanowiłem, że przenocuję na dworcu i tam też się udałem z nadzieją na przenocowanie pod dachem.
Leżałem na twardej ławie, wśród pochrapywań i wzdychań obcych mi ludzi. Gdzieś w oddali szczekały psy i nie mogłem zasnąć. Lampy były pogaszone i tylko z zewnątrz wpadało trochę światła z lamp gazowych.
Kiedy dworcowy zegar wybił trzecią, na peron wtoczył się parowóz. Wśród syków i kłębów pary, jakie wypuszczał, ujrzałem olbrzymią postać w czarnym płaszczu wychodzącą z jedynego wagonu, z kapturem naciągniętym na oczy, także twarzy nie widać było w tym mroku. Postać stanęła, rozglądając się wokół jakby kogoś szukała. Potem ruszyła ku budynkowi i dwie lampy gazowe przy wejściu przygasły, kiedy je mijała. Potem stanęła drzwiach rozglądając się po śpiących. Dziwiło mnie to, że nikt się nie obudził, mimo tego hałasu, jaki narobiła wtaczająca się na peron lokomotywa.
Czułem, że powinienem wstać, bo coś złego wisiało w powietrzu, ale nie mogłem się poruszyć. Widziałem jak tajemnicza postać podeszła do matki śpiącej z małą, może trzyletnią córeczką i przypatrywała im się im uważnie. Po chwili położyła dłoń w czarnej rękawicy na głowie dziewczynki, która po chwili westchnęła cichutko. Tajemnicza postać zabrała rękę z główki dziecka, odwróciła się i zaczęła iść w kierunku wyjścia. Nagle w połowie drogi zatrzymała się i spojrzała na mnie tak, że aż oblał mnie zimny pot. Choć oczy miałem przymknięte, widziałem poprzez rzęsy, jak ta przerażająca postać mi się przygląda. Wstrzymałem oddech. W końcu odwróciła głowę i ruszyła w kierunku wagonu. Po chwili pociąg ruszył wypuszczając kłęby pary i oddalając się z metalicznym stukotem kół.
Z drzemki wyrwał mnie przeraźliwy krzyk kobiety. Otworzyłem oczy i zobaczyłem kobietę z dzieckiem na ręku, niespokojnie chodzącą i potrząsającą nieruchomą postacią dziewczynki.
Usiadłem. Zrobił się ruch i gwar, ludzie biegli do krzyczącej kobiety, a ja pocierałem dłonią czoło, zastanawiając się, czy ta mroczna postać była tylko złym snem, czy też może widziałem ją naprawdę.

12 kwietnia 2020   Dodaj komentarz
proza  

W poszukiwaniu siebie

Teraz będzie nieco poważniej. Rozsmakowałem się w pisaniu prozy 🙂

Zapraszam do czytania i komentowania.

W czasie straconym i mglistym, ciała jeszcze lepkie od snu, powoli budziły się do życia, a on stał pośród deszczu na pustej ulicy. W jego głowie powstawały obrazy, rodziły się słowa, szepty dobiegały z najdalszych zakamarków duszy. Nie czuł się tu bezpiecznie. Otoczony miastem, ciasno jak kokonem, czuł, że musi stąd uciekać, jak najdalej w szerokie pola, w kuszące zapachem łąki, w ramiona dzikich rzek. 

Wszystko w nim drgało, każda cząstka ciała wydawała się żyć własnym życiem. Każdy mięsień drgał, oddech pulsował nierówno, urywał się i ulatywał w rozgrzaną noc. Walczył o haust świeżego powietrza, jak tonący. Ciepły deszcz spływał po jego twarzy i wydawało się, że jest tylko zagubionym, pijanym przechodniem, a nie kimś kto walczy z całym swoim światem.

Zszedł na chodnik i ruszył przed siebie, nie bardzo wiedząc, dokąd ma iść. Znał to miasto, choć wydawało mu się, że jest dla niego intruzem, kimś zupełnie obcym, obojętnym, kimś kto równie dobrze mógłby być robakiem, lub nie istnieć wcale. 

Ale on był. Żył i czuł. Wchłaniał w siebie zapach miasta, jego mroczne tajemnice, sny obcych ludzi, marzenia biednych i bogatych. Zostawiał po sobie tylko ślady obutych stóp, które natychmiast zmywał deszcz. 

Po drugiej stronie ulicy ktoś podnosił kraty w oknie wystawowym sklepu. Dźwięk nieoliwionych od dawna mechanizmów, wdzierał się natarczywie w jego mózg. Przystanął, zasłaniając dłońmi uszy i spoglądał na mężczyznę w ortalionowej kurtce, mocującego się z opornym żelastwem. Tamten odwrócił się i spojrzał na niego. Coś do niego mówił, lecz nie słyszał co. 

W końcu zorientował się, że wciąż trzyma dłonie przy uszach. Opuścił je powoli i usłyszał, jak tamten mówi: 

- Czemu mokniesz człowieku? Idź do domu, bo się jeszcze rozchorujesz. 

Machnął ręką i ruszył dalej. Deszcz jakby ustawał, powoli robiło się coraz jaśniej, choć słońce nie mogło się przebić przez ciężkie ołowiane chmury. Przejechał autobus, rozchlapując dużą kałużę tuż obok niego. 

Z bram i klatek schodowych zaczęli wynurzać się ludzie. Ukryci pod parasolami, ostrożnie stawiali stopy, lawirując między kałużami. Na rogu ulic chłopak całował dziewczynę. Jego dłonie wędrowały po jej plecach, bardzo powoli przemieszczając się w dół, coraz niżej i niżej. Deszcz zciekał po ich twarzach, mokre ubrania przylgnęły do rozgrzanych ciał a oni, jak gdyby nigdy nic, zajęci sobą, nie zwracali uwagi na nic. Żegnali się po upojnej nocy, a może dopiero odprowadzali się po jakiejś imprezie - zastanawiał się.

Woda nieprzyjemnie chlupała mu w butach, ściekała za kołnierz kurtki i była dosłownie wszędzie, a jednak wydawało się, że nie specjalnie mu to przeszkadza. Czuł się wolny, tak wolny jak jeszcze nigdy się nie czuł.

Opatulony resztką nocnego oddechu miasta, próbował uporządkować myśli, pozbierać wszystko co wiedział i ustalić, kim tak naprawdę jest. Sięgnął do kieszeni w poszukiwaniu papierosów. W zmiętej paczce było jeszcze cztery sztuki. Fala szczęścia zalała jego duszę i poczuł, że jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze i dla niego nadejdą dobre dni, pełne słońca i zrozumienia przez innych. 

Pchnął drzwi małej kawiarenki i wszedł do środka. Zapach kawy unosił się w powietrzu. Wciągnął powietrze, aż poczuł, jak płuca rozszerzają się i ból przeszywa klatkę piersiową. Wypuścił powietrze, rozejrzał się po lokalu i wybrał miejsce przy oknie. Zamówił podwójne cappuccino, zdjął mokrą kurtkę i powiesił ją na krześle. Stojąca za ladą kobieta spojrzała na niego z wyrzutem w oczach. 

Wyjął papierosy i zapalił, zupełnie nic nie robiąc z patrzącej na niego kobiety. 

 

Tamten ruszył, choć zupełnie nie miał pojęcia, dokąd ma się udać. Naciągnął kaptur nieprzemakalnej kurtki mocniej na głowę, wbił ręce w kieszenie i przeklinając pogodę szedł, próbując ułożyć w głowie jakiś plan oraz omijać kałuże. Nie miał pojęcia czy idzie we właściwym kierunku, czy też błądzi jak ślepiec. Był zmęczony nieprzespaną nocą. Z całego serca nienawidził tych głupców, którym się wydaje, że są panami świata. Znał ich dobrze. Są nieporadni jak małe kocięta, łatwo można ich wyłapać i zrobić z nimi porządek, ale ten jest jakiś inny. Czuł, że z nim nie będzie tak łatwo.

 

Pił gorącą kawę i czuł, jak spływa po ściankach gardła, grzeje przełyk i dociera do żołądka. Tego mu było trzeba. Mocnej kawy i papierosa. Otarł jeszcze mokrą twarz wierzchem dłoni, od czoła aż po brodę, w której jeszcze skrywały się krople deszczu i pomyślał, że powinien się ogolić. 

Wyjął portfel z kieszeni, odliczył pieniądze za kawę, zgasił papierosa i wyszedł z lokalu. 

Deszcz przestał padać. Koszula kleiła mu się do pleców i pomimo że był lipiec, to czuł jak zimno przenika jego ciało. Miał jeszcze trochę pieniędzy, wystarczy na jakiś czas. Trzeba się tylko wyrwać z miasta – pomyślał.

Kupił kartę telefoniczną i z budki zadzwonił pod jedyny numer jaki pamiętał. 

Odebrała Ona. Miło było usłyszeć jej głos po prawie dwóch latach. 

To jej – słucham - zabrzmiało tak łagodnie i dźwięcznie, jak gdyby ktoś delikatnie pogłaskał go po głowie.

- Słucham – powtórzyła już nieco innym głosem. Wyczuł w nim pewną nerwowość i nie chcąc, żeby odłożyła słuchawkę, odezwał się:

- Cześć, poznajesz? - zapytał nieco stłamszonym głosem.

Cisza po drugiej stronie niepokojąco się przedłużała. W końcu odpowiedziała po dłuższej przerwie, która wydawała mu się wiecznością: 

- Robert to ty? Co się stało, że do mnie dzwonisz?

- Potrzebuję twojej pomocy.

- Boże, ty im uciekłeś - raczej stwierdziła niż zapytała - Oni cię przecież znajdą, przecież wiesz jak to się wszystko kończy. Nie masz z nimi szans, wszędzie cię znajdą -wykrzyczała do słuchawki.

- Powiedz mi tylko, czy pomożesz mi się gdzieś ukryć - zapytał nieco poirytowany, słysząc niemal panikę w jej głosie. 

- Ja się po prostu boję. Cholernie się boję o ciebie, ale i o siebie. Gdzie jesteś teraz?

- Dzwonię do ciebie z budki spod restauracji Sindbad. Pamiętasz, chodziliśmy tu kiedyś coś zjeść, mieli dobre jedzenie. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy warto było tu przychodzić.

- Czekaj tam, przyjadę po ciebie. Schowaj się gdzieś, może w jakiejś kawiarni i obserwuj restaurację. Postaram się być jak najszybciej.

Odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki.

 

Tamten zdjął kurtkę, która teraz wydawała się całkowicie zbędna. Słońce już świeciło wysoko, asfalt parował i miasto tętniło życiem. 

Wyjął z plecaka czarny, skórzany notes, dosyć sporych rozmiarów i zaczął upychać do środka kurtkę. W końcu, po dłuższej szamotaninie z opornym materiałem, udało mu się schować kurtkę i zapiąć plecak. Napił się wody z butelki i stojąc w cieniu jakiejś starej kamienicy, zaczął przeglądać czarny notes. 

Dosyć szybko natrafił na jej adres. Kiedy się pospieszy, powinien ją jeszcze zastać w domu. Zarzucił plecak na ramię i ruszył w kierunku głównej ulicy, gdzie chciał złapać taksówkę.

 

W głowie kłębiły jej się myśli. Przez nieuwagę prawie wjechała w tył auta stojącego przed nią. Zaklęła pod nosem i przyciszyła radio. Wiedziała, że musi go wywieźć z miasta, bo tu był zbyt łatwym celem. Wybrała numer dawno niewidzianej koleżanki, 

z którą jakoś, nie wiedzieć czemu, utraciła kontakt. 

- To przez pracę - pomyślała- zdecydowanie za dużo pracuję, stałam się pracoholikiem.

- Słucham – odezwał się głos koleżanki, wypełniając wnętrze auta.

- Dzień dobry Basiu.

- Marta! Boże, jak ja dawno nie słyszałam twojego głosu. Stało się coś, że dzwonisz?

- Właściwie jeszcze nic się nie stało, ale jeśli mi nie pomożesz, to coś złego się może wydarzyć.

- Mów Marta o co chodzi.

- Robert im uciekł.

- Jak to uciekł?

- Nie wiem, jak on to zrobił, ale zrobił. Pląta się po mieście i trzeba go gdzieś ukryć, więc pomyślałam o tobie. Masz jeszcze ten domek nad jeziorem?

- Mam, ale nie wiem, czy to jest dobry pomysł. 

-  Na razie jedyny jaki mi przyszedł na myśl. Chociaż na kilka dni, zanim znajdę coś innego.

- Ok, ale tylko kilka dni, góra tydzień.

- Dziękuję ci, jesteś kochana.

- Przyjedź do mnie do biura po klucze.

 

Żwir zachrzęścił pod kołami auta. Zjechali z głównej drogi, ciągnącej się wśród lasów i skręcili w prawo, w wąską drogę, na której mogło zmieścić się tylko jedno auto.

- Zimą musi tu być nieciekawie – przerwał milczenie, które już od dłuższego czasu panowało w aucie.

- Ty w zimie tu nie będziesz mieszkał - odpowiedziała zmęczonym głosem.

Prowadziła całą drogę, nie pozwalając mu nawet na chwilę zasiąść za kierownicą. Musiał jej tłumaczyć jak to się stało, że zdołał im uciec.

- Stracili czujność. Sądzili, że już panują nade mną całkowicie a ja nie wyprowadzałem ich z tego przekonania. Byłem uległy i posłuszny, tak jak sobie tego życzyli, a kiedy nadszedł odpowiedni czas, po prostu wiedziałem, jak go wykorzystać. Długo się do tego przygotowywałem no i w końcu się udało.

Zatrzymali się przed niewielkim, drewnianym domkiem. 

- Martuś, czy nie możesz zostać, chociaż jeden dzień¬?

- Nie mogę, muszę wracać do Warszawy. Przyjadę w piątek, przywiozę ci trochę ubrań. Dobrze, że ich nie wyrzucałam, teraz się przydadzą.

Wnosili zakupy które zrobili w miasteczku oddalonym o kilka kilometrów. 

- Otwórz okna, trzeba tu przewietrzyć. Zrobię kawę i będę musiała wracać.

- Nie widzieliśmy się dwa lata, a ty musisz już jechać.

- Dobrze wiesz, że muszę. Jutro rano mam ważną konferencję, już ci to mówiłam.

Podszedł do niej z tyłu i objął ją w pół, wdychając chciwie zapach jej włosów.

- Boże dziewczyno jak mi ciebie brakowało, nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić.

Odwróciła się do niego i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała:

- Myślisz, że tylko tobie było ciężko? Nie było dnia żebym nie myślała o tobie. Każdego cholernego dnia, myślałam, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę, czy będę mogła się do ciebie przytulić, czy usłyszę jeszcze twój głos. Nawet nie wiesz jak to strasznie ciężko tak czekać na kogoś i ciągle żyć w niepewności. Budzić się każdego dnia, pełną nadziei a kłaść się spać, rozbitą w drobny mak.

- Ciii - pocałował ją, chcąc uciszyć potok jej słów.

Z kubkami parującej kawy poszli na niewielki taras. Przez chwilę milczeli, zapatrzeni w przepiękne widoki.

- Kochanie, nie powinnaś wracać do domu. On wie, gdzie mieszkasz. Boję się, że będzie tam na ciebie czekał. 

- Tak, wiem o tym. Dziś przenocuję u Basi. Wiesz, że oni nie odpuszczą, dopóki cię nie znajdą.

- Wiem – przyznał niechętnie.

- Myślę, że powinieneś wyjechać za granicę. Im dalej tym lepiej.

- Myślałem o tym, ale nie wiem czy to dobry pomysł, no chyba, że ty ze mną wyjedziesz.

- Mamy kilka dni na zastanowienie się. Tu raczej jesteś bezpieczny. 

- Nie byłbym tego taki pewien. Dopóki nie zacznę zostawiać śladów, wszystko będzie dobrze.  

- Jedzenia wystarczy ci do soboty. Do sklepu masz 5 kilometrów, ale lepiej żebyś się tam nie wybierał. Co będziesz robił przez cztery dni? Nie ma tu ani telewizora, ani radia. Basia ma tylko trochę książek na górze w sypialni.

- To mi wystarczy. Mam też zeszyt i długopis, może coś popiszę. Jest jezioro i piękny las wokół.

- Na mnie już czas – odstawiła kubek z niedopitą kawą i wstała.

Nigdy nie lubił pożegnań a w szczególności z tak bliskimi mi osobami. Czuł się teraz przegranym, choć jeszcze rano był szczęśliwy. Jak to nastroje człowieka łatwo się zmieniają – pomyślał.

Auto zjeżdżało powoli w dół. Żwir chrzęścił pod kołami i lekki kurz unosił się w powietrzu. Kiedy znikło za zakrętem, wyjął z paczki Marlboro i zapalił. 

W sypialni znalazł książkę Marqueza Sto lat samotności i tak go pochłonęło czytanie, że dopiero popołudniowy głód wyrwał go z miasta Macondo i dziejów rodziny Buendia. Fascynująca lektura, która sprawia, że przenosimy się w magiczny świat – pomyślał.

Nie chciało mu się nic gotować więc zjadł kanapki. Potem zrobił sobie kawę i siedząc na tarasie podziwiał piękny widok jaki się stąd rozciągał. Poważnie się zastanawiał czy nie uciec gdzieś za granicę, najlepiej do kraju mniej zeuropeizowanego, może na przykład do Gruzji. W kraju, wcześniej czy później go wytropią, to nie ulegało złudzeniu. Są zbyt dobrzy by ich ignorować. Popełnili jeden błąd, który potrafił wykorzystać. Tylko dlatego, że narzekał na częste bóle kręgosłupa umieścili go w szpitalu, by porobić badania i to była jego jedyna szansa, której nie zmarnował. 

 

Tamten stał pod klatką, w której mieszkała przyjaciółka poszukiwanego. Jakaś kobieta podeszła do drzwi wejściowych, spojrzała na niego i spytała niezbyt uprzejmym głosem:

- Pan do kogo? 

- Do koleżanki.

Patrzyła na niego nieufnie, lustrując od góry do dołu.

- Jak nazwisko? 

- Moje? – spytał zdumiony. Co za wścibska baba – pomyślał i już miał podać jakieś wymyślone na poczekaniu nazwisko, gdy wścibska baba się odezwała: 

- A na cholerę mi pańskie nazwisko. Co ja, policja, żeby mnie to interesowało. 

Nazwisko tej pańskiej koleżanki.

- A, koleżanki. Marta Lipiec z drugiego piętra. 

- Pani Marta teraz jest w pracy. Dziwne, że pan takich rzeczy nie wie. Normalnie o tej porze ludzie są w pracy.

Musiał się tłumaczyć, że wrócił niedawno z zagranicy i zgubił gdzieś numer telefonu do Marty, dlatego postanowił przyjechać. 

Wścibska baba zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i taskając swoje torby z zakupami, poszła po schodach na górę.

Nie pozostało nic innego jak czekać gdzieś w pobliżu i obserwować mieszkanie – pomyślał. Wyjął z paczki gumę do żucia, odwinął papierek i miętowa guma wylądowała w jego ustach. Odebrał brzęczący telefon w kieszeni i złożył raport. Miał się udać do biura, w którym pracowała Marta i wypytać ją dyskretnie o jej przyjaciela. Na razie dyskretnie, potem trzeba będzie przejść do nieco ostrzejszych metod badania a na razie musi ją śledzić. 

 

Marta była w połowie drogi, kiedy w lusterku zobaczyła czarne audi, które już od dłuższego czasu jechało za nią. Włączyła kierunkowskaz i zmieniła pas. Po chwili zobaczyła, że czarne audi robi to samo. Spanikowała. Była pewna, że to ją śledzą i miała tylko nadzieję, że nie wyśledzili miejsca, w którym on obecnie się ukrywał. Nie wiedziała co ma robić. Po kilku kilometrach zjechała z drogi szybkiego ruchu, jednak widząc, że czarne auto nadal za nią jedzie, zjechała w wąską drogę prowadzącą przez niewielkie miasteczko i widząc stację już przy wyjeździe z miasteczka i pociąg, który akurat stał na jedynym peronie, z piskiem opon zatrzymała auto na niewielkim parkingu i w ostatniej chwili…

 

Cdn...

 

Manuel del Kiro

29 marca 2020   Dodaj komentarz
proza  
< 1 2 >
Manueldelkiro | Blogi