Niedziela dzień święty II
Ten mały z opowiadania Niedziela dzień święty nie dawał mi spokoju, więc napisałem drugą część. W imieniu Antosia i swoim zapraszam do czytania.
Rozdział II
Wiedźmichy
Ciotka Maria, siostra matki, która przyjechała do nas na pogrzeb ojca, widząc w jakim jest stanie, obiecała do nas przysłać którąś ze swoich córek.
- Syna u nas niestety nie ma, bo bym ci go przysłała. Przyślę ci za to najstarszą, Zosię. Jest bardzo pracowita i będzie ci bardzo pomocna, zobaczysz.
Jak powiedziała, tak zrobiła i Zosia stanęła u nas w progu kilka dni potem. Ze stacji odebrał ją stary Olszański, nasz sąsiad, człowiek do rany przyłóż, chociaż łatwo się denerwował, ale i równie łatwo gniew mu przechodził
i zapominał szybko o przyczynie swojej złości. Zmierzchało już, kiedy wóz wtoczył się na podwórze. Po chwili usłyszeliśmy pukanie, drzwi się otworzyły i najpierw wszedł nasz sąsiad a tuż za nim, nieśmiało jakby się czegoś obawiała wsunęła się Zosia. Była szczupła, dosyć wysoka, miała blond włosy spadające na ramiona a pąsowe rumieńce oblewały jej twarz.
- Szczęść Boże temu domowi – powiedział Olszański – Przywiozłem wam pomocnicę. Do rozmowy ona się nie garnie, ale mam nadzieję, że do pracy będzie bardziej chętna.
-Wejdźcie sąsiedzie, zrobię coś do jedzenia.
- Nie mam czasu sąsiadko, trzeba jeszcze koło krów się zakręcić. Żona mi coś słabuje, leży bidna drugi tydzień w łóżku, ale doktora nie pozwala wezwać. Nie wiem co robić, jak jej pomóc.
- Dajcie znać panie Józefie jakbyście pomocy potrzebowali, może coś poradzimy.
- Ej, Kowalowa, to przecież wy bardziej pomocy potrzebujecie. Kto ci teraz ziemię będzie obrabiał? Chyba że...
- Zosiu, nie stój tak dziecko. Chodźże tu, niech cię uściskam – po czym wyciągnęła zalęknioną Zosię na środek kuchni i wycałowała – Aleś ty urosła, prawdziwa pannica z ciebie - Usiądź dziecko, zaraz zrobię kolację.
- To ja już pójdę – rzucił od progu Olszewski, łapiąc za klamkę.
- Coś mówiliście, panie Józefie a ja wam przerwałam.
Stary podrapał się po głowie, po czym rzekł:
- Wiecie, pomyślałem, że gdybyście mieli trochę czasu to może moglibyście się zaopiekować moją Marianną, a ja w zamian pomogę wam w polu. Zaoram, zasieję, a wy mi pomożecie trochę w gospodarstwie no i przy żonie.
Siedząc przy stole z brodą opartą na dłoni przyglądałem się Józefowi. Kiedy mówił, jego wąsy się śmiesznie poruszały i strasznie chciało mi się z tego śmiać.
Kot wskoczył na stół i podszedł do Zosi, łasząc się i mrucząc. Nie słuchałem już rozmowy matki z sąsiadem i nie wiem, jak się zakończyła, bo zacząłem się przyglądać Zosi, którą widziałem po raz pierwszy.
Kiedy dorośli zakończyli rozmowę i stary Józef wyszedł, Zosia wstała i choć matka mówiła, że nie potrzebuje pomocy i żeby odpoczęła po podróży, bo na pewno jest zmęczona, zaczęła jej pomagać. Potem, po kolacji zebrała naczynia, naniosła wody, a kiedy już się zagrzała pomyła wszystko, zamiotła izbę i dopiero wtedy, namawiana przez matkę poszła się położyć.
Dni mijały szybko, świat powoli zrzucał kolorowe szaty, szarość rozciągała się nad naszą wioską, ludzie stawali się ospali i czuć już było w powietrzu pierwsze mroźne podmuchy.
Zosia, mająca w sobie chyba nieskończone pokłady energii, pracowała bez wytchnienia
i ludzie nie mogli się nadziwić jej pracowitości. Kiedy już wraz z matką oporządziły nasze małe gospodarstwo, szły do sąsiada pomóc mu przy żonie oraz w domu. Przebierały ją w czyste koszule, prały, prasowały, gotowały a w zamian Olszański zaorał nam pole, swoim koniem, bo my mieliśmy tylko jedną krowę.
Po drugiej stronie wsi, w starym, odrapanym domu, chylącym się ku ziemi, ze skrzypiącymi drzwiami i trzeszczącymi podłogami, mieszkały dwie staruszki, siostry, pachnące miętą
i lawendą, taką bowiem mieszanką płukały swoje długie włosy, przeplatane szerokimi promieniami księżyca. Cieniutkie pasma czarnych włosów, jak wyspy rozrzucone na oceanie, tworzyły wrażenie jakby ktoś im je domalował, takie były nierealne.
Staruszki zajmowały się zamawianiem chorób i leczeniem ziołami. Zawsze, kiedy tylko następowała pełnia i chmury nie przysłaniały księżyca, wychodziły na łąki i tylko sobie wiadomym sposobem, zbierały zioła. Skąd w półmroku wiedziały które zioła są dobre, nie mam pojęcia, ale przez dziesiątki lat, kiedy się tym zajmowały, nie zaszkodziły nikomu. Były znane nie tylko w okolicy i czasem do nich przyjeżdżali ludzie z bardzo daleka po pomoc.
Czasem matka mnie do nich posyłała, szedłem więc niechętnie, bo mogłem się w tym czasie bawić z moimi kolegami, ale kiedy trzeba było iść po jakieś zioła, których matka akurat potrzebowała, szedłem. Kiedy przekraczałem próg tego domu, czułem, jakbym przekraczał próg innego świata. Wszędzie suszyły się zioła. Zwisały spod powały, porozkładane były na stole, podłodze a nawet na dużym łóżku, niestaranie zarzuconym wyblakłą kapą. Trzeba było dobrze patrzeć, gdzie się stawia nogi, by nie wdepnąć w zioła. Jedyne okno, niemiłosiernie brudne, przepuszczało niewiele światła i wątły promień słoneczny któremu udało się przebić przez warstwy brudu, spoczywał teraz, jak wierny pies, u nóg siedzącej na starym koślawym krześle starszej z sióstr, Małgorzaty, zwanej nie wiedzieć czemu, Margot. Pajęczyny rozpięte w kątach z uwięzionymi w nich suchymi odwłokami much, falowały delikatnie, kiedy otwierało się drzwi i świeży podmuch powietrza wdzierał się do chaty.
Margot była wysoka i sucha jak wiór z haczykowatym nosem, którego my dzieci baliśmy się najbardziej. W przeciwieństwie do jej siostry Klary, małej i pękatej jak baryłka, jak mawiał o niej Olszański, która była łagodna
i pogodna, Margot wciąż była ze wszystkiego niezadowolona i ciągle rugała młodszą siostrę. Ludzie we wsi mówili o nich wiedźmichy i straszyli nimi dzieci. Pomimo iż miałem dopiero pięć lat i chodziłem do nich niechętnie to nie bałem się ich. Bałem się tego domu ciągle skrzypiącego, który pojękiwał jakby użalając się nad swoim losem. W izbie kuchennej w której oprócz pieca, na którym wciąż coś się gotowało, stało również łóżko, stara szafa z lustrem pokrytym czarnym nalotem wyglądającym jak staw za kościołem, zwany księdza stawem, który wiecznie pokryty był grubą warstwą zielonego kożucha. Stał tam również stół i trzy krzesła. Czemu akurat trzy krzesła a nie na przykład cztery nie wiem, ale zawsze mnie to nurtowało.
W rogu izby przykryte wyblakłym dywanikiem było zejście do piwnicy, o której to dzieci we wsi opowiadały niestworzone historie. Słyszałem na przykład, że mieszka tam mały dzikun który był bardzo zły, kiedy ktoś go zbudził. Nie wiem kim był dzikun ani jak wyglądał i wolałem o tym nie wiedzieć. Jeśli już byłem w tym domu i musiałem czekać aż wiedźmichy przygotują zioła, siadałem na jednym z krzeseł z daleka od tej okropnej piwnicy, ale za to z tyłu miałem to straszne lustro, z którego bałem się, że może wyskoczyć na mnie żaba.
Któregoś dnia wysłany do nich przez pana Olszańskiego po zioła dla jego żony po których stan zdrowia chorej powoli zaczął się poprawiać, siedziałem na tym krześle bliżej szafy i czekając aż Margot przygotuje mieszankę ziół, z sercem które czułem, jak podchodzi mi do gardła, wpatrywałem się intensywnie w stare lustro. Zupełnie nie wiem czemu to robiłem, coś jakby mnie do tego zmuszało. W pewnym momencie krzyknąłem przerażony, widząc jak coś z nieba spada na naszą wioskę a po chwili domy na które spadło to coś, wybuchają z hukiem i zaczynają się palić. Przerażony tym widokiem odwróciłem głowę i napotkałem zimne spojrzenie Margot, która po chwili wyszeptała:
- Nigdy nie patrz w to lustro, jeśli boisz się tego co przyniesie ci przyszłość.
W tej chwili drzwi się otworzyły i weszła Klara niosąc kankę z mlekiem. Spojrzała na nas i stawiając kankę obok pieca powiedziała:
- Powinnaś zasłonić lustro wiedząc, że dziś jest pełnia i ludzie nie powinni do niego zaglądać a w szczególności on.